You are currently viewing MOJA PIERWSZA SAMODZIELNA PODRÓŻ
MOJA PIERWSZA SAMODZIELNA PODRÓŻ

          Zanim zrozumiałem, że podróż jest tym, czym chcę się w życiu zajmować – wyleciałem do Londynu. Bez pracy, bez mieszkania. Po prostu. Moim zaopatrzeniem był dwudziestokilogramowy plecak, czterysta funtów w gotówce i… naprawdę duża determinacja. Moim ówczesnym celem było opanowanie języka angielskiego w mowie i piśmie. Czy się udało? O tak..i to jak!

          Ale po kolei. Na Londyńskiej stacji Victoria Station wysiadłem w drugiej połowie lutego 2018 roku. Miałem wtedy dwadzieścia lat. Pokoju na wynajem szukałem około dwie godziny korzystając z WiFi w kawiarence (której nazwy nie pamiętam). Podczas mojej internetowej roszady kupiłem dwie herbaty (poczułem się nieswojo z myślą, że miałbym tak po prostu zajmować miejsce). Po wspomnianych dwóch godzinach skontaktowałem się z pierwszym potencjalnym najemcą. Była to kobieta mieszkająca w dzielnicy Clapham po południowej stronie Tamizy. Pytając o drogę, po jakimś czasie dotarłem na miejsce. Swoją drogą już wtedy dowiedziałem się, że po przekroczeniu bramek metra nie można z niego wyjść – trzeba jechać. Gdzieś. Krążyłem. 

          Dom w którego drzwi zapukałem wyglądał jak wszystkie inne na tej ulicy. Typowa angielska zabudowa domków piętrowych z cegły, białe framugi okien. Otworzyła mi niska, o łagodnych rysach twarzy kobieta w średnim wieku. Przywitaliśmy się, Polskim zwyczajem zdjąłem buty i poszliśmy oglądać dom. Po zamienieniu kilku kurtuazyjnych zdań dowiedziałem się, że…bez kontraktu o pracę nie dostanę pokoju. Czułem się rozczarowany.

          Wróciłem zatem w to samo miejsce, do tej samej kawiarenki i zamówiłem tą samą herbatę (ciekawe dlaczego herbatę, skoro w Polsce zbyt często ich nie pijałem)

          Po kolejnych kilku godzinach szukania odezwał się potencjalny właściciel. Po bardzo szybkiej rozmowie i zapisaniu adresu postanowiłem ruszyć w drogę. I wtedy zorientowałem się, że kończy mi się bateria w telefonie i…nie zabrałem z Polski ładowarki z angielską wtyczką (teraz wiem, że mogłem ją po prostu kupić na stacji).

          Wymyśliłem zatem, że na wszelki wypadek narysuję mapę. Na przedramieniu. Improwizowaną. Ściemniało się, a ja chciałem jak najszybciej dotrzeć pod dach. Wtedy zaczęła się moja przejażdżka po betonowej dżungli. 

          Pamiętam, że z Victoria musiałem pojechać na stację Westminster a tam odnaleźć linię Jubilee. Dotarłem zatem na stację pierwszej przesiadki i wtedy ujrzałem. Kilku piętrową stację metra wyglądającą prawie jak szary świat tetris. Schody ruchome w lewo, schody ruchome w prawo, schody ruchome z tyłu, z przodu. Czułem ekscytację, determinację i nutę – oczywiście – strachu. Kiedy podszedłem do rozkładu linii metra poczułem się jak małe dziecko, które pierwszy raz dostało do rączek klocki, które trzeba dopasować do odpowiednich kształtów.  

 

rozkład na który wtedy spojrzałem, https://tfl.gov.uk/maps/track/tube)

          Dziś wiem, że wystarczy patrzeć na oznaczenia. Wtedy nie wiedziałem gdzie patrzeć, żeby zobaczyć. Bardzo dokładnie pamiętam moment, kiedy usiadłem absolutnie zmęczony na ławce w wagonie. Byłem w podziemiach Londyńskiego metra. Sam. Jechałem do miejsca obcego. Z dala od domu, z dala od wszystkiego co znam. Liczył się dla mnie tylko cel. 

          Ale to nie był koniec przygody. Po wyjściu na stacje Stratford, bo to był mój kierunek, musiałem posiłkować się moją cudowną, profesjonalną, całkowicie wyskalowaną mapą, który wyrysowałem na przedramieniu. Było ciemno, było mi już ciężko i jak się później okazało czekała mnie mila pieszej wędrówki. Po całym dniu spędzonym kolejno w samolocie, autokarze, kawiarence, metrze, pociągach i…mojej głowie, drzwi otworzyła mi przemiła kobieta w trzyosobowej hinduskiej rodzinie.

          A był to dopiero pierwszy dzień mojego nowego życia.

 

Dodaj komentarz